Africa time w Gabonie
Marnujemy ze 3 godziny w Agencji Ngonde, która załatwia nam przewodnika – tłumacza i bilety. Wszystko w swoim tempie. Africa time w Gabonie. Mejle, telefony. Nie ma pośpiechu. Ale powoli wszystko się klaruje. Zmieniony harmonogram też. Tylko potwierdzeń brak. Będą później. Jutro. Bo w Lekedi brak miejsc i nie wiemy czy nas przyjmą. Promesa na São Tomé, któą sobie wyrobiliśmy zaczyna obowiązywać o tydzień wcześniej niż planujemy przyjechać. Nie wiemy, czy zadziała, czy ją zmieniać. W sumie nic nie wiemy. A czas płynie.
Do 17-ej musimy i tak czekać. Po co? Bo ktoś wychodząc z hotelu, w którym mamy spać zabrał klucze. Wróci po 17-ej. Czekamy niecierpliwie. Chcielibyśmy pochodzić po Libreville. Czas płynie i płynie. Aż w końcu wybija właściwa godzina. Niewiadome pozostaną niewiadomymi do rana, a może dłużej. Przynajmniej do hotelu można już pojechać. Ale ta godzina 17 nie jest zbytnio zobowiązująca. Gościa z kluczami dalej nie ma. Czekamy teraz pod hotelem. W końcu lądujemy w śmierdzącym pokoju Maison Liebermann. Szkoda zmarnowanego czasu. Zrzucamy plecaki i ruszamy w miasto. Wkrótce będzie ciemno. Wysiadamy przy miejscowej promenadzie i spacerujemy wzdłuż wybrzeża. Jest raczej brzydko, choć inaczej niż we wschodniej Afryce. Raczej schludnie. Dosyć czysto.
Libreville
Nowoczesne rządowe budynki i ogromny pałac prezydencki położone nad oceanem kłują w oczy. Szczególnie pałac, którego nie można fotografować. Zakaz to zakaz. Ale zawsze korci żeby go obejść. Może jutro. Dziś spróbujemy zrobić zdjęcie – symbolu miasta, takiej lokalnej syrence. Widząc to, już z daleka pałacowi strażnicy krzyczą coś do nas. Pokazują na zegarek? Nie wiem o co chodzi. Ale na wszelki wypadek wycofujemy się. Bez zdjęć. Lepiej nie robić sobie problemów pierwszego dnia. Wrócimy jutro.
Zgłodnieliśmy. Spotkany na ulicy Libańczyk (podobno sporo jest w Gabonie Libańczyków) poleca libańską knajpę. Czemu nie. Podrzuca nas tam swoim samochodem. Jest ciemno i nieco chłodno. Nawet chłodniej niż się spodziewałem.
Trochę przeszkadza nieznajomość francuskiego. Zatrzymywani taksówkarze nie rozumieją dokąd chcemy się dostać. Nie pomaga nawet wizytówka z nazwą hotelu. Jeden, drugi. Żaden nas nie rozumie. Nic z tego. Konieczna jest pomoc Libańczyków. Skuteczna. Docieramy do Maison Liebermann. Zamykamy pokój na klucz i własną kłódkę. W końcu można odpocząć. Nie ma moskitiery. Ale mamy na to patent. Mamy kijki od namiotu i własną moskitierę. Rozbijamy to nad łóżkiem. Jest idealnie. Można spać spokojnie. Łyk Amaruli przed snem i pierwsza noc w Gabonie przede mną.
Zdjęcia i relacja z podróży do Gabonu
Pozostałe odcinki relacji z podróży do Gabonu na blogu