Dzień w Elminie
Cały dzień w Elminie. Taki mamy plan na dziś. Pierwsza atrakcja: wizyta w portowej części miasta. Nie mogę się doczekać. Cantona, z którym będziemy wędrować po tutejszych zakamarkach jest bokserem. Jest też tancerzem, o czym przekonaliśmy się już wczoraj. To tłumaczy jego znakomite umięśnienie. W mieście zna go chyba każdy. Co chwilę słychać wymawianą jego ksywkę. Prowadzi nas mrocznymi i mało przyjemnymi zakamarkami wzdłuż kanałku. Zaglądamy w miejsca, do których niewiele osób chciałoby zajrzeć. Tu dzieje się wszystko.
Życie zwykłych ludzi, praca, przeładunek, przemoc, handel narkotykami i wędrówka dzieci do szkoły. Przyglądamy się wszystkiemu ciekawie, ale jednocześnie z obawą, czy ktoś w końcu nie zdenerwuje się i nie da nam w zęby. Z każdą chwilą jest ciekawiej. Nie wiem czy gorzej. Ale to coraz biedniejsze rejony miasta. Coraz brzydsze, brudniejsze i bardziej śmierdzące. W zakurzonym pomieszczeniu, bo ciężko to nazwać domem trwa odmierzanie porcji marihuany.
Kilku upalonych od rana gości wita się z wyraźnym uśmiechem z Cantoną. Robimy wspólne zdjęcia. Nikt nie protestuje. To są jego kumple. Chłopcy grają w piłkarzyki na boisku pomalowanym w amerykańską flagę. Ktoś pije piwo. Mama kąpie nagie dzieci przed domem. Starsze dzieci idą z plecakami do szkoły. Z każdym krokiem jest większy bajzel.
Nad laguną w Elminie
Jesteśmy nad laguną. To dość tajemnicze określenie. Zabudowania nie mają końca. Drewno miesza się z blachą i kartonami. Nigdy bym tu sam nie przyszedł. Slamsy. Wszystko w jednym. Wielka bieda. Zagrody ze świniami, sklecone z folii, blachy, tektury, folii i śmieci. Prowizoryczne zabudowania zwane domami. Niektóre stoją na palach, bo podczas przypływów stoi tu woda, a w zasadzie szambo. Ludzie i tak się w tym kąpią i jedzą ryby w nim pływające. Istna bomba ekologiczna. Ciężko oddychać. Fetor rozkładających się resztek, martwych zwierząt i śmieci zatyka. A w tym wszystkim ryją świnie, wędrują kozy i kury i wyszukują smakołyków. Ludzie żyją tuż obok. Te żywiące się śmieciami zwierzęta do kogoś należą. Za jakiś czas zostaną zjedzone z apetytem.
To chyba najgorsza część Elminy. Przygnębiająca. Ale to też Afryka. To Afryka spoza folderów i turystycznych broszurek. To Afryka, która jest tuż obok wypasionych kurortów. Zaraz za rogiem. Czuć ją z daleka. Chociaż większość turystów nigdy jej nie zobaczy. My ją widzimy. Mamy to nieszczęście, a może szczęście zobaczyć jak żyje duża część ludzi mieszkających w miastach. Jestem nieco zszokowany. Tutejsi mieszkańcy nie sprawiają wrażenia jakby pokazywali nam coś niestosownego. To dla nich przecież codzienność. To nie jest coś czego nie powinienem widzieć. Myślę, że o takich miejscach trzeba wiedzieć i czasem również trzeba je zobaczyć żeby mieć pełniejszy obraz życia w Afryce. W Afryce tuż obok pięknych, kolorowych i czystych kurortów. W Afryce brzydkiej, szarej i śmierdzącej.
Łodzie w porcie
Tymczasem wracamy do tej bardziej reprezentacyjnej części miasta, chociaż pewnie też dość rzadko odwiedzanej przez turystów. Tu cumują łodzie. Jedna obok drugiej. Sporo z nich nazywa się tak, jak sławni piłkarze albo popularne kluby piłkarskie. Wiele ma napisy odnoszące się do Boga. Na masztach powiewają flagi Niemiec, Izraela, Hiszpanii, Grecji i Stanów Zjednoczonych. Brakuje jedynie flagi Ghany. Czy to wstyd?
Łodzie wolno suną po wodzie szukając wolnego miejsca. Na tych, które dopłynęły zwykle odbywa się handel. Ryby znajdują swoich kupców. Sprzedane handlarzom za chwilę będą sprzedawane na targu mieszkańcom Elminy i przyjezdnym. Przeciskamy się pomiędzy straganami, handlarzami i kupującymi. Sprzedawcy są bardzo niechętni fotografowaniu. Na zdjęcia zgadza się niewielu. Zwykle są agresywni. Szczególnie kobiety. Gdy fotografujemy często podnoszą głos. Czasem krzyczą.
Bimber w porcie
Dokumentujemy życie w tym miejscu. Oto nam chodziło. Zaglądamy w różne zakątki. Ktoś częstuje trawą. Ktoś inny bimbrem. Pijemy po kieliszku napoju, w którym pływają korzenie i kawałki roślin. Mocny. Zyskujemy przychylność i pozwolenie na zdjęcia. Spacer jest sporym doświadczeniem.
U jednego z przydrożnych sklepikarzy na czarnym rynku wymieniamy dolary na cedi. Nikt by nie odgadł, że to miejsce, w którym odbywa się handel walutami. Prawdziwy czarny rynek. Trzeba wiedzieć.
Do Akomapa wracamy sporo przed południem. Mamy kilka godzin siesty i odpoczynku. Prawdopodobnie dalsza część dnia już nie będzie intensywna. Nigdzie się nie wybieramy. Może przejdziemy się po okolicy. A może podczas spaceru zdarzy się coś nieoczekiwanego? Może odwiedzimy czarownika zwanego w Ghanie dżudżu? Ale jak go znaleźć? Teoretycznie jest za rogiem, ale go nie ma. Nie potrafimy odnaleźć właściwych drzwi.
Spacer po Akomapa
Ktoś zaprasza nas na teren swojego gospodarstwa żeby chwilę pogadać. Ktoś inny chce pokazać świeże ryby. Dostajemy nawet po jednej na spróbowanie. Szkoda, że pogadać za bardzo się nie da. Angielski jest niewystarczający. To, że jest językiem oficjalnym nic nie zmienia. To tylko teoria i oficjalna informacja. Wielu Ghańczyków i tak go nie zna. Czasem nawet kilku podstawowych słów. I dlatego często trudno wyjaśnić intencje. Dlatego ludzie często boją się fotografowania. Nie chcą zdjęć na wszelki wypadek. Część ludzi krzyczy, inni uciekają sprzed obiektywu, zasłaniają twarz. Namawiają tych, którzy nie mają nic przeciwko żeby nie pozwalali. Tak na wszelki wypadek. Dlaczego? Bo się boją. Bo nie wiedzą. Nie znają. Nie chcą. Dorośli, kobiety, faceci i dzieci. Trzeba to uszanować. Szkoda, że nie znam jednego z kilkudziesięciu języków Ghany. Wracamy do hostelu w towarzystwie roześmianych dzieci. Spędzimy w nim resztę tego dnia, sącząc coca colę i piwo.
Zdjęcia i relacja z podróży do Ghany
Pozostałe odcinki relacji z podróży do Ghany na blogu