Fotografowanie ptaków w Zimbabwe
Znów zamierzamy fotografować ptaki. Wybieramy się łódką na fotografowanie ptaków w Zimbabwe podczas pływania łódką po rzece Zambezi. Nie mogę się doczekać. Kilka razy sprawdzam, czy na pewno wszystko ze sobą zabrałem. O godzinie 7.00 przyjeżdża po nas kierowca. Zawozi nas gdzieś nad rzekę Zambezi. Przesiadamy się na łódź i tak, jak się spodziewaliśmy jesteśmy tylko my i obsługa. Żadnych turystów. Żadnych Chińczyków. Nikt nie będzie wchodził w kadr.
Jest przyjemny rześki poranek. Taki, jaki lubię. Słońce szybko wędruje do góry. Płyniemy wzdłuż jednego z brzegów wyspy na środku rzeki. Fotografowanie ptaków w Zimbabwe zapowiada się ciekawie. Są ptaki. Ibisy, czaple, bociany. Nas interesują te mniejsze. Szukamy zimorodków. Są. Nawet kilka. Rybaczki srokate, zimorodki malachitowe i turkusowe. Są dzięcioły i inne ptaki. Jest jaszczura. Gdzieś wśród gałęzi siedzi łowiec brązowogłowy. Taki niebiesko – szary ptaszek z czerwonym dziobem. A w dziobie trzyma niewielką jaszczurkę. Wali nią o konar. Próbuje zabić. Jak on ją połknie? Poświęcam mu ponad sto zdjęć.
Wąski kanał, w który wpłynęliśmy był najlepszym miejscem do obserwacji podczas trzygodzinnego rejsu. Z każdą minutą było gorzej. Wprawdzie były ibisy, polujące czaple, hipopotamy, słoń przepływający rzekę i kilka drapieżnych ptaków, ale to nie to samo co w kanale.
Fotografowanie ptaków w Zimbabwe – śniadanie na łódce
Skubiemy przygotowane dla nas śniadanie popijając kawą i uważnie przeczesujemy zarośla i konary drzew. Czas się kończy. Mamy mały niedosyt, choć w zasadzie nie powinniśmy narzekać. Namawiamy załogę łódki, aby nieco przedłużyć rejs. Ku naszemu zdziwieniu zgadzają się. Niestety ptaki jakby się pochowały. Na pocieszenie, na końcu kanału, do którego ponownie wpłynęliśmy znajdujemy kolejnego zimorodka malachitowego. Tak! To był udany poranek! Zobaczyliśmy ptaki. Zrobiliśmy zdjęcia. O to przecież chodziło. Dajemy mały napiwek i pocztówki z ptakami z Polski. Jeden z przewodników obiecuje skontaktować nas z kimś kto mógłby się z nami wybrać na obserwację ptaków w buszu. Póki co kończymy fotografowanie ptaków w Zimbabwe.
Spotkanie w sprawie lotu
Nie do końca przemyśleliśmy plan na resztę dzisiejszego dnia. Może wybierzemy się do Bomy na „game meat” i „drum show”? Może będzie skok na bungee? A może wizyta w jednej z pobliskich wiosek? Musimy to przemyśleć. Później odwiedzimy Joy. To dziewczyna, z którą korespondowałem przed podróżą i od której sporo dowiedziałem się na temat atrakcji w Vic Falls. Ale wcześniej czekamy na kierowcę z Bonisair, z którym zamierzamy pojechać na lotnisko i spotkać się z szefem pilotów. Przyjeżdża punktualnie. Z samochodu nieoczekiwanie wysiada Joy. Co za niespodzianka. Spotkamy się raz jeszcze, gdy wrócimy z lotniska.
Otrzymujemy szczegółowe informacje o locie z pierwszej ręki. Szef pilotów Bonisair dokładnie opowiada nam o lataniu, o przepisach i o tym, czemu nie do końca może spełnić nasze wymagania. Trochę narzeka na obowiązujące przepisy. Odnoszę wrażenie, że trochę nas zniechęca do lotu. Mówi, że za wysoko i nie można zamontować kamery na zewnątrz, że światło nieodpowiednie. Sugeruje wręcz, że być może lepiej zorganizować lot w Zambii. Oni podobno nawet do wąwozu wlatują. Przemyślimy to jeszcze.
Nieoczekiwany lot
Nagle proponuje, że mogę wsiąść do helikoptera i polecieć na próbny lot i sam zobaczę, czy warto. Ależ niespodzianka. Lot nad wodospadami Wiktorii za darmo.
Łukasz zostaje, a ja z dwójką Hiszpanów zajmuję miejsce w helikopterze. Po chwili unosimy się w powietrze. Pędzimy w kierunku wodospadów. Nie wiem na jakiej jesteśmy wysokości. Może kilometr, a może półtora nad ziemią. Nad wodospadami unoszą się chmury wilgoci. Jest tęcza. Krążymy kilka minut ponad wodospadami. Na chwilę lecimy nad wąwóz Batoka i po 15 minutach helikopter ląduje. Co za przejażdżka! Już wiem jak to wygląda. I chociaż miałem plastikową szybę, przez którą fotografowałem wodospady Wiktorii wiem, że wyszło całkiem nieźle.
Szef pilotów zaprasza na zaplecze i raz jeszcze idę do helikoptera. Wspólnie z Łukaszem oglądamy kabinę i zastanawiamy się, gdzie zamontować kamerę. Nie mamy pomysłu. Nie trzyma się. Odpada. Przekrzywia. Nie ma jak jej zamocować. Pomyślimy nad tym popołudniu. Dziękujemy za wszystko i umawiamy się na lot na jutrzejszy dzień. Kierowca odwozi nas pod biuro Joy.
Spotkanie w Backpacker’s Bazaar
Dziewczyna pracuje w Backpacker’s Bazaar. Wypytujemy ją szczegółowo o wszystko. Domyślam się, że tak dużo tak szczegółowych pytań może nieco męczyć. Dziesiątki pytań o ceny, czas, terminy, itp. Powoli krystalizuje się plan. Jutro rano lecimy helikopterem nad Wodospadami Wiktorii. Następnie Łukasz skoczy na bungee, a ja polecę podwieszony na linie na drugą stronę wąwozu Batoka. A wieczorem może odwiedzimy jedną z wiosek. Pojutrze planujemy całodzienny rafting. Za dwa dni wybieramy się na dwa dni do Botswany. Nie wiemy, czy to nie koniec planowania, bo powoli kończą mi się pieniążki. Victoria Falls to skarbonka bez dna. Jest tak wiele atrakcji, że można tu zostawić fortunę. Safari w Parku Narodowym Chobe musimy zorganizować w innym miejscu. U Joy jest zbyt drogo. Resztę rezerwujemy u niej. W podziękowaniu zostawiamy pocztówki. Dużo nam pomogła.
Rozmowy o safari
Teraz czas na negocjacje w sprawie safari. W sumie idzie dość szybko. Facet z jednego z biur oferuje 220 USD za osobę za dwudniowy pobyt w Botswanie. Jesteśmy bliscy podjęcia decyzji, ale odkładamy ją ostatecznie do popołudnia. Teraz mamy chwilę na lenistwo nad basenem. Temperatura przekroczyła trzydzieści stopni i kąpiel na pewno przyniesie trochę ulgi. Woda jednak nie zachęca. Kładziemy się obok basenu na leżakach i przysypiamy. Jakieś dzieci pluskają się w wodzie, co zupełnie nie przeszkadza w drzemce. Przeczekujemy w ten sposób najgorętszą część dnia i pod wieczór ruszamy do miasta.
Wpadamy na pomysł, aby poprosić Panią Krystynę o radę i ewentualny kontakt do kogoś kto pomoże załatwić tańsze safari. Dostajemy numer do niejakiego Stevena. Zjawia się po 15 minutach. Chłopak z dredami jest nieco roztrzepany. Coś próbuje załatwić. Nie wychodzi mu. Dzwoni. Pyta. Kończą mu się impulsy w telefonie. Pożycza telefon od nas. W końcu umawiamy się w jakimś biurze. Safari, za które mieliśmy zapłacić 220 USD ostatecznie kupujemy za 200 USD. Spisał się tak, jak od niego oczekiwaliśmy.
Steven to były piłkarz. Zna się z Panem Wiesławem. Nie zrobił kariery ponieważ doznał kontuzji. Teraz, jak ponad 90% mieszkańców Zimbabwe nie ma pracy. Czeka. Nie wiem, czy szuka pracy. Mówi, że może będzie kierowcą. Pytamy, czy nie ma ochoty jutro z nami pojechać do jakiejś wioski w pobliżu Victoria Falls. Zgadza się bez wahania. Przynajmniej nie będzie siedział bezczynnie.
Na targu z pamiątkami
Idziemy ze Stevenem na targ z pamiątkami. Tu są takie miejsca. I to sporo. Są drogie sklepy i bazary, na których cenę reguluje targowanie. Sprzedawcy nie odpuszczają. Jeden za drugim woła nas do swojego sklepiku. Podchodzą z rzeźbami, maskami i figurkami. Oferują stare banknoty. Można je kupić za kilkadziesiąt centów za sztukę. Gdzieś pomiędzy straganami przemyka stado guźców. W półmroku, gdy stają nieruchomo sprawiają wrażenie drewnianych figur.
Żegnamy się ze Stevenem i umawiamy się na jutro na godzinę 14.00. Dajemy mu też 20 dolarów zaliczki. Ma za to kupić paliwo i pożyczyć samochód. Drugą połowę dostanie po wycieczce. Ufamy mu. A sami szybko wracamy na kemping, zabieramy to, co niezbędne i taksówką jedziemy do restauracji Boma. Impreza zaczyna się o godzinie 19.00. Pani Krystyna pozwoliła powołać się na siebie i poprosić o spotkanie z niejakim Mosesem. Tak robimy. Manager restauracji wita nas i jednocześnie daje solidną zniżkę. Za kolację bez limitu zapłacimy po 28 USD zamiast 40 USD. Zaprasza do stolika numer 2. Fantastyczna knajpa. Grill, na którym już się smażą przysmaki. Guziec, eland i wiele innych mięs. Siadamy na podwyższeniu i widzimy cały lokal jak na dłoni. Boma może pomieścić kilkaset osób. To niezły biznes. Kelner przynosi chibuku do degustacji i kawałki korokodyla i springboka na przystawkę. Zamawiamy po piwie Zambezi.
Kolacja w Bomie
Kolejno idziemy nałożyć sobie serwowanych mięs. Nazwijmy to pierwszym daniem. Najlepsze jest mięso guźca. Jest nico słodkawe i kruche. Może to kwestia przypraw i marynaty, ale smakuje mi bardzo. Nigdy jeszcze nie jadłem guźca. Elanda też chyba nie próbowałem. Jednak serwowany w Bomie nie smakuje mi za bardzo. Zjadam kilka zmielonych kulek bez zachwytu. Na deser wybieram larwy Mopane. Ogromne, mięsiste robaki są pieczone albo smażone. Smakuję je z dodatkiem sosu BBQ. Z dodatkiem sosu są nieco bardziej miękkie. Ale to nie pomaga. Zjadam kilka dla przyzwoitości. Są twarde. Czuć odnóża. Po rozgryzieniu odnoszę wrażenie jakbym jadł coś z dodatkiem piasku. Chrupie między zębami. Chyba to nie będzie moje ulubione danie. Ale w końcu ich spróbowałem. Po raz pierwszy w życiu jadłem larwy.
Impreza się rozkręca. Na scenę wchodzą bębniarze i ktoś pełniący rolę wodzireja. Zabawia publiczność. Wszyscy dostają bębny i grają rytmicznie według jego wskazówek. Brzmi nieźle. Jeszcze deser właściwy i gdy wodzirej postanawia przejść się po stolikach i zachęca do śpiewu wybieramy możliwość ewakuacji. Regulujemy rachunek płacąc za posiłek i napoje mniej niż kosztuje zwykła opłata za kolację w Bomie. Dziękujemy w myślach za zniżkę Pani Krystynie.
Powrót z Bomy
Dzwonimy po taksówkę. Czeka na nas już po paru chwilach. W chwili gdy oddajemy chusty, którymi byliśmy przepasani podczas kolacji poznajemy zajebiście pozytywnego kolesia z dwudziestokilkuletnimi dredami. Z chęcią pozuje do zdjęć. Ktoś inny z pomalowanym okiem prosi o zdjęcie z dziewczyną. Obiecujemy, że po powrocie do Polski prześlemy im zdjęcia mejlem. Zapisujemy ich adresy i wychodzimy z Bomy.
Ależ on miał pozytywny uśmiech. A dredy – szał! Takie portrety chciałbym robić. Wracamy do bungalowu nieco po 22.00. Jest zbyt późno żeby coś robić, a jednocześnie zbyt wcześnie żeby iść spać. Przeglądam zrobione dziś zdjęcia. Kasuję ponad 200. Mija godzina. Owijam łóżko moskitierą, włączam wiatrak i zasypiam.
Kolejne odcinki bloga z podróży do Zimbabwe znajdziecie tu: Blog z podróży do Zimbabwe
Galeria zdjęć z podróży do Zimbabwe i Botswany do obejrzenia tu: