Lot helikopterem nad wodospadami Wiktorii
Kolejny dzień w Zimbabwe. Dziś lot nad wodospadami Wiktorii. Samolot, skok na bungee i lot nad wąwozem. Trochę się boję. Kierowca Bonisair jak zwykle punktualnie czeka przy bramie. O godzinie 7.00 jesteśmy już na lotnisku. Idziemy prosto do helikoptera. Drzwi zostały zdemontowane. Próbujemy zamontować kamerę Go Pro. No nie idzie. Chyba będę ją niestety trzymał w ręku. Z pomocą przychodzi jednak szef pilotów. Przynosi swoje mocowania. Przyklejamy kamerę do samolotu. Siadamy wygodnie w fotelach, zapinamy pasy i zakładamy słuchawki. Pilot uruchamia silnik. Helikopter już się grzeje. Aparaty przygotowane. Możemy startować. Pół godzinny lot nad wodospadami Wiktorii przed nami.
Odrywamy się od ziemi. Siedzę obok pilota z przodu. Łukasz ma całą kanapę z tyłu. Nie ma drzwi. W sumie można skakać wprost do wodospadów. Tylko po co. Osiągamy pułap przelotowy i kierujemy się nad wodospady Wiktorii. Sporo unoszącej się mgiełki. Słońce jest jeszcze dość nisko. Tęcza, jak przyklejona pojawia się nad wodą. Okrążamy kilka razy urwisko z wodospadami, po czym lecimy w górę rzeki Zambezi. Później w dół. Poznaliśmy trasę jutrzejszego raftingu. Krążymy nad wąwozem. Lecimy wzdłuż niego, po czym zawracamy i kierujemy się nad Park Narodowy Victoria Falls. Pod drzewem stoi eland. Żyrafy i impale wędrują pośród drzew. Widzimy je z dużej wysokości. Na zegarku 30 minuta lotu. Jeszcze tyko dwie i wylądujemy. Było warto.
Lot nad wodospadami Wiktorii za nami. Czas na lot nad wąwozem Batoke
Kierowca odwozi nad na kemping. To jednak nie koniec atrakcji lotniczych na dziś. Za chwilę ruszamy do Lookout Cafe. Przyczepiony do liny polecę na drugą stronę wąwozu Batoka. W skupieniu słucham instrukcji dokąd lecę, jak lecę, jak startuję i jak wrócę. Trzech chłopaków zakłada uprząż i resztę niezbędnego ekwipunku. Na głowie mam kamerę. W ręku trzymam drugą kamerę. Łukasz kręci film aparatem. Pełna dokumentacja. Ciekawe, czy z wrażenia nie wypuszczę sprzętu z ręki.
Odliczanie się zaczyna. Na jeden puszczam się. Lecę. Nabieram prędkości. Pode mną ponad stumetrowa przepaść. Przede mną druga ściana wąwozu oddalona o około 200 metrów. Wydaje się być bliżej. Ale w powietrzu jest inaczej. Nie dolatuję do końca, bo lina pnie się do góry. Hamuję przed ścianą i cofam się. Znów hamuję i znów lecę w kierunku ściany. I tak kilka razy.
Kurczowo trzymam linę. Patrzę w dół. Rzeka Zambezi rwącym strumieniem płynie pode mną. Raczej nie wybieram się na kąpiel. Wolę wisieć tu przez chwilę. Gadam do siebie. Z góry leci w moim kierunku gość z obsługi. Dowiązuje mnie do innej liny i wciąga na górę. No fajnie było, ale te atrakcje chyba jednak nie są dla mnie. Za bardzo się boję. Na pewno mam lęk wysokości. Cieszę się, że na więcej lotniczych atrakcji nie jestem zapisany.
W drodze na most
Zdejmuję sprzęt. Obsługa w mało dyskretny sposób sugeruje napiwek. Wystarczy adrenaliny na dziś. Teraz czas na Łukasza. Ma zamiar skoczyć na bungee. Idziemy przez busz mijając słonie w kierunku granicy Zimbabwe z Zambią. Pojawiają się sprzedawcy pamiątek. Hipopotamy, słoniki i rzeźby w każdej postaci. „Best price my friend. Only 10 USD. Give me your price. Please. Boss.” – rozlega się co kilka chwil. Nie zwracam na nich większej uwagi. Tylko raz decyduję się na zakup żyraf od jednego z nich. Dwie żyrafki dostaję za 5 USD. Każdy ze sprzedawców, nie widząc naszego zainteresowania rzeźbami po chwili wyciąga banknoty. To chyba musi być najbardziej łakomy kąsek. Rozkładają przed nami cały plik. Zaczynają od 1 USD za sztukę. Po pary chwilach cena spada do kilkunastu centów. Na pewno kupię kilka na pamiątkę, ale jeszcze nie teraz.
Wśród czekających w kolejce do odprawy gigantycznych ciężarówek z Zimbabwe, RPA, DR Konga, Zambii i Tanzanii docieramy do przejścia granicznego. Żeby wejść na most łączący Zambię i Zimbabwe nie potrzebujemy wizy. Nie potrzebujemy nawet pieczątek w paszportach. Wystarczy pokazać opłacony rachunek za skok na bungee. Dostajemy tymczasową karteczkę uprawniającą do wejścia na most.
Skok na bungee
Po przejściu przez most docieramy do punktu organizacyjnego skoków. Łukasz wypełnia formularz. Jest małe zamieszanie spowodowane stanem zdrowia Łukasza. Ostatecznie dostaje pozwolenie i wracamy na środek mostu. Skok nie jest tani. Kosztuje 160 USD.
Chłopaki z obsługi pracują jakby od niechcenia. Wiążą Łukasza. Sprawdzają wszystko kilka razy. Upewniają się, że Łukasz zrozumiał jak skok będzie wyglądał. Staję obok z aparatem fotograficznym gotowym do filmowania. Start! Poleciał! Kilkadziesiąt metrów w dół. Lina się naprężą i Łukasz leci do góry. Po chwili opada. Buja się pod mostem aż w końcu zatrzymuje się. Wisi głową w dół. Trwa to zaledwie kilka minut. Wciągają go na most. To musiało być ogromne przeżycie. Ale nie dla mnie. Wiem to doskonale.
Gdy emocje nieco opadają (przede wszystkim Łukasza) oglądamy nakręcony przez obsługę film. Łukasz kupuje film bez wahania. Też bym tak zrobił. Cieszę się, że to koniec atrakcji podbijających poziom adrenaliny na dziś. Zresztą jestem już zmęczony samym upałem. Znów temperatura przekroczyła 30 stopni i wędrówka w pełnym słońcu męczy dodatkowo. Mamy dość. Wracamy na kemping. Lada moment mamy się spotkać ze Stevenem.
Wizyta za miastem
Nie ma go. Jest kilka minut po 14.00. Dzwonimy. Steven wydaje się być nieco zaskoczony, że miał być o 14.00. Widocznie umawialiśmy się na afrykańską 14.00. Przyjeżdża pół godziny później tłumacząc, że musiał negocjować cenę wynajmu samochodu. W sumie mało nas to obchodzi. Czuję, że gdyby nie nasz telefon nie przyjechałby w ogóle, licząc na darmowe 20 USD. Ważne, że jest.
Już na pierwszym skrzyżowaniu zatrzymuje nas policja. Chcą 5 USD łapówki na jedzenie. Steven prosi nas o pieniądze. Dajemy, ale mówimy, że to pierwszy i ostatni raz. Policja pozwala jechać dalej. Wstępujemy do supermarketu, gdzie kupujemy trochę soli, cukru i chleba. To mają być prezenty dla rodzin, które zamierzamy odwiedzić. Będziemy chcieli zrobić trochę zdjęć, więc warto za nie podziękować.
Objeżdżamy przedmieścia Victoria Falls, aby w końcu wjechać na szutrową wiejską drogę. Typowa wieś w tej części Zimbabwe. Gospodarstwa składają się z kilku przeważnie okrągłych chat, krytych wyschniętą trawą. Często są pomalowane w różne wielobarwne wzory. Jeden z domów służy zwykle jako kuchnia. Drugi dom to mieszkanie/sypialnia. Na środku drewniana konstrukcja, na której suszone są naczynia. Na terenie gospodarstwa stoi również toaleta. Są też wydzielone patykami niewielkie zagrody dla zwierząt oraz poletka uprawne chronione przed zwierzętami. Czasem ktoś trzyma kozy. Czasem kury składające jaja pod przenośną konstrukcją z patyków. Każde gospodarstwo otoczone jest płotem z patyków wbitych pionowo w ziemię. Często też powbijane patyki wytyczają drogę do gospodarstwa. Na terenie obejścia mieszka zwykle kilka osób.
Wioski Ndebele
Pierwsza z odwiedzonych przez nas rodzin liczy siedem osób. Dwoje dzieci, rodzice i dalsza rodzina. Dzieci są nieco zawstydzone naszą obecnością. W cieniu pod niewielkim zadaszeniem siedzi 91 – letnia starowinka. Zdecydowanie nie wygląda na tyle. Odnoszę wrażenie, że wielu mieszkańców w Zimbabwe dożywa poważnego wieku. Poczynając od prezydenta Roberta Mugabe. Osób w zaawansowanym wieku spotykamy dość dużo w naszej podróży.
Ludzie, których odwiedzamy należą do grupy Ndebele. Mówią językiem Ndebele, który jest podobno zupełnie inny niż Szona. Teraz zaczynam zwracać uwagę, że pojawiają się w nim charakterystyczne kliknięcia, których nie było słychać w Szona. Te dwie grupy podobno niespecjalnie za sobą przepadają, a wynika to oczywiście z przeszłości i czystek prowadzonych przez Roberta Mugabe wśród niechętnej mu ludności Ndebele. Z rąk jego zwolenników zginęło wielu ludzi. Mugabe należy właśnie do Szona.
Dziękujemy rodzinie za możliwość spędzenia kilku chwil na terenie ich gospodarstwa. Odwiedzamy jeszcze jedną. Trafiamy na dwójkę starszych ludzi opiekujących się dwoma sierotami. Prowadzą trochę większe gospodarstwo niż pierwsza rodzina. To wciąż zaledwie 5 prostych domków na powierzchni kilkudziesięciu metrów kwadratowych.
Chibuku pod sklepem
W drodze powrotnej fotografujemy chłopaków pijących Chibuku po sklepem. W podziękowaniu kupujemy im kolejne piwo. Wstępujemy również do domu Stevena. Tu w zamian za cukierki od Łukasza okoliczne dzieciaki odstawiają istne show przed aparatami. Wygłupom nie ma końca.
Na kemping wracamy tuż przed zmrokiem. To był fajny czas. Dajemy Stevenowi drugą część zapłaty. Mam nadzieję, że to było dla niego lepsze niż bezczynne siedzenie na kanapie przed telewizorem i czekanie aż coś się zdarzy.
Robimy małe zakupy wciąż opędzając się od sprzedawców pamiątek i starych banknotów. Na kolację idziemy do Pizza Inn. To popularna w Zimbabwe sieć pizzerii. Jest jeszcze Chicken Inn i Baker’s Inn.
Dobrze po godzinie 21.00 idziemy do baru na kempingu, do którego przynosimy własny alkohol w postaci piwa i wina marki Serengeti (to w sumie śmieszne, że w Zimbabwe pijemy wino produkowane z RPA kojarzące się z Tanzanią). Ja piszę. Łukasz siedzi na fejsie. Taki romantyczny wieczór dziś spędzamy. Trochę się upijamy i gdy na niebie pojawia się księżyc prawie w pełni postanawiamy iść spać. Szum wirującego nad głowami wiatraka i dobiegający z oddali szum wodospadów pozwala szybko zasnąć.
Kolejne odcinki bloga z podróży do Zimbabwe znajdziecie tu: Blog z podróży do Zimbabwe
Galeria zdjęć z podróży do Zimbabwe i Botswany do obejrzenia tu: