Wieczór w lesie deszczowym przy ognisku

Marsz przez las deszczowy

Marsz przez las deszczowy

Nocą budzę się często. Pogoda zmienia się jak w kalejdoskopie. Wichura szaleje. Czekam aż wiatr uderzy z ogromną siłą. Nie uderza. Zasypiam. Budzę się. Kompletna cisza dookoła. Tylko chrapanie Łukasza zakłóca spokój. Znów odpływam. Gdy budzę się po raz kolejny leje deszcz. Burza w końcu przyszła. Wichura szaleje dookoła. Sprawdzam, czy namiot nigdzie nie przecieka. Chwilę nasłuchuję i zasypiam. I tak jeszcze kilka razy. Burza, cisza, drobny deszczyk, wichura. Marsz przez las deszczowy może być przygodą.

O świcie wyglądam przed namiot. Niebo zachmurzone. Kropi deszcz. Ptaki śpiewają aż miło. Wstaję godzinę wcześniej niż planowałem. Ku mojemu zaskoczeniu przewodnik oznajmia, że woda na herbatę jest już gotowa i przynosi nasze duże plecaki w pobliże namiotu i zaprasza do pakowania. Znów się okazuje, że w planowaniu, trzymaniu się czasu, szacowaniu odległości nie są najmocniejsi. Woła nas na śniadanie, ale wciąż nie wiemy, co dziś w zasadzie będziemy robić i o której. W zasadzie nie ma to większego znaczenia. Czas przywyknąć do po prostu bycia w Kamerunie i poddawania się płynącemu czasowi. Bez napinki. Na luzie. Co ma być, to będzie. Jesteśmy w Afryce. Tak się żyje.

Górobilbil gwinejski
Górobilbil gwinejski

Problem z tragarzem

Okazuje się, że jest pewien problem. Jeden z tragarzy ma dziś wrócić do Buéa. A to niespodzianka. Pozostali mówią, że nie dadzą rady zabrać wszystkich swoich bagaży i tego, co do tej pory niósł ten, co ma wracać. Pytają, co my na to? A my na to, że tragarz powinien raczej z nami iść. Decyzję jednak powinien podjąć Jean Claude. W końcu to on zorganizował całe to wyjście. Ale nie ma jak się z nim skontaktować. Nie ma tu zasięgu sieci komórkowej. I kółko się zamyka. Afrykańskie planowanie. Co ma być to będzie. Jakoś będzie zawsze. Myślą i myślą. Pozostawiamy im decyzję. Gdy deszcz lekko ustaje przewodnik wędruje na wzgórze, skąd podobno można się dodzwonić. Czyli jednak można coś wymyślić. Dostaje zgodę na dalszą wspólną wędrówkę.

Woda na herbatę gotowa. Tylko z herbatą jest mały problem. Wszystkie woreczki nocą zamokły. Wrzucenie woreczka do wrzątku na niewiele się zdaje. Już wiemy, że organizacja trekkingu w Kamerunie to zupełnie inna bajka niż w Tanzanii, czy nawet w Etiopii. Tu wszystko trzeba mieć pod kontrolą. Samemu trzeba domagać się śniadania i przekąsek w ciągu dnia. Samemu trzeba myśleć o tragarzach i o tym, o której mamy wyruszyć na szlak.

Jedzenie na wyczerpaniu

Gdybyśmy nie spytali, co dziś mamy na śniadanie, nikt nie powiedziałby nam, że ten chleb i czekolada, które leżą na ławce są dla nas. Czas przywyknąć. Zaczynam się nawet zastanawiać, czy mamy wystarczającą ilość jedzenia na całe 6 dni marszu. Na wszelki wypadek zostawiam sobie w kieszeni dwa batoniki Prince Polo. Ale nie martwmy się tym. W sumie to tez przygoda. I super luz.

Kolejny luz godzina wyjścia. Nikt jej nie zna. Nikt nic nie wie. Za godzinę. Już. Po deszczu. Co pytanie to inna odpowiedź. Ostatecznie ruszamy natychmiast, bo przewodnik spytał o godzinę (on nie ma wyregulowanego zegarka) i okazało się, że jest już bardzo późno. A zatem w drogę.

Wciąż pada. Raz mocniej, raz słabiej. Dziś jest szansa na spotkanie zwierząt. Może słoni? Albo małp? Może ptaków? Będziemy tropić.

Marsz przez las deszczowy

Wchodzimy do lasu i przedzieramy się pomiędzy gałęziami, korzeniami i liśćmi. Jest ciemno. Pada. Jest tak, jak powinno być w deszczowym lesie. Stop! Małpy! Gdzieś daleko widać ruch gałęzi. Zbyt daleko. Ścieżka jest coraz mniej wyraźna. Deszcz przybiera na sile. Wiatr szaleje w koronach drzew. Podoba mi się ten odcinek. Dżungla. Z daleka od czegokolwiek. Bez turystów i lodgy. Bez szlaku.

Po dwóch godzinach przechodzimy przez zastygłą lawę z erupcji z lat osiemdziesiątych. Już nieco zarośnięta, ale wciąż wyraźnie odcinająca się od krajobrazu. Tu zaczekamy na tragarzy. Siadamy na skraju lasu z aparatami gotowymi do pracy. Czekamy. Na cokolwiek. Może się wydarzy. Może słoń przejdzie. Albo małpa skoczy. A może po prostu czekamy na ptaki. Trochę cierpliwości i są. Kilka gatunków. Przysiadają w różnych miejscach. Na pierwszy rzut okaz może się wydawać, że jest pusto, że nic tu nie ma. Trzeba tylko poczekać.

Torowanie drogi przez las

Są nasi tragarze. Od tej chwili wędrujemy wszyscy razem. Skończyła się wyraźna ścieżka. Kontynuujemy marsz przez las deszczowy. Chociaż ja już wcześniej miałem wrażenie, że się skończyła. Zaczynamy przedzieranie się przez dżunglę. Przewodnik, najbardziej doświadczony idzie pierwszy. My za nim. Tnie maczetą wszystko dookoła. Sprawnie mu to idzie. Wolno posuwamy się do przodu. Wchodzimy na trasy wędrówek leśnych słoni. Krok za krokiem. Zarośla, korzenie, gałęzie, liany i drzewa. Ślisko. W końcu przestało padać. I tak jesteśmy mokrzy. I będziemy. Kurtka przeciwdeszczowa to nie była wcale dobry pomysł. Pot cieknie ze mnie ciurkiem. Buty są przemoczone do cna. Spodnie do kolan w błocie. A od góry mokre. Taki jest las deszczowy. Taką mamy frajdę.

Trochę mnie martwi brak zwierząt. Może będą niżej. Póki co dochodzimy na wzgórze, skąd widzimy cel dzisiejszej wędrówki. Jeszcze kilkaset metrów w dół i trochę pod górę. Schodzimy po śliskich korzeniach i brniemy w gęstej trawie zakrywającej nas chwilami w całości. Dżungla chwyta za nogi i trzyma. Wyrywam się. Za chwilę gałęzie szykują kolejną pułapkę. Walka z lasem trwa. Nogi powoli się poddają. Zostało podejście. Strome. Po liściach gigantach. Nie ma obijania się. Na drodze już czyhają mrówki. Grubym strumieniem wędrują z jednej strony ścieżki na drugą. Biada temu kto stanie im na drodze. Ich ugryzienie nie należy do przyjemnych. A wizyta kilkudziesięciu mrówek pod nogawkami spodni gwarantuje nam wiele ugryzień.

Jesteśmy na szczycie

Wdrapujemy się na szczyt. Czeka na nas nagroda. Camping i koniec marszu. Kilka wbitych w ziemię patyków znaczy miejsce wykorzystywane do rozbijania obozowisk. Na pewno nie jest to zbyt często odwiedzane miejsce. Może kilkanaście razy w roku. Nie jesteśmy już na często odwiedzanym szlaku. Od czasu do czasu ktoś wymyśli sobie tak, jak my, że chce zejść z Mount Cameroon prosto do oceanu. Czasem pojawią się tu pewnie myśliwi, kłusownicy, a może badacze. Ale turyści rzadko tędy schodzą. Bo po co?

Rozbijamy obóz. Rzut oka na Crater Lake. Spore jezioro wypełnia wnętrze krateru wulkanu. Ładnie. Będziemy pić z niego wodę. Oczywiście po przegotowaniu. Ale dreszczyk emocji pozostanie.

Siedzimy już przy ognisku. Na kolację pyszne słodkie ziemniaki i ryz z sosem. W oparach gryzącego dymu portretuję całą grupę. Na niebie zaczynają pojawiać się gwiazdy. Mniej licznie niż podczas poprzednich nocy.

Marsz przez las deszczowy
Wieczór w lesie deszczowym przy ognisku

To był jeden z najciekawszych dni w afrykańskich górach. Niby nic się nie działo, a jednak bardzo mi się podobało. Może dlatego, że tu nikogo oprócz nas nie ma. Wędrówka poza uczęszczanymi szlakami w kameruńskiej dżungli. To jest coś!

Kolejne odcinki relacji z Kamerunu znajdziecie tu: Relacja z Kamerunu na blogu

Galeria zdjęć z Kamerunu do obejrzenia tu: Zdjęcia z Kamerunu

Leave a Reply

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.