W barze w Buéa

Na policyjnym komisariacie w Kamerunie

Na policyjnym komisariacie w Kamerunie

Nie zrywamy się zbyt wcześnie. 7.30 wystarczy. Przed nami sprawy, których nie załatwiliśmy wczoraj. Pieniądze. Powinniśmy podobno poszukać Express Exchange. Jest. Pieniędzy nie wymieniają. No to zaczynamy kombinować. Ktoś proponuje odwiedzić Akwa Palace. Cokolwiek to jest. Zatrzymujemy taksówkę. Po paru minutach orientujemy się, że nie znamy nazwy hotelu, w którym mieszkaliśmy. No, to może być pewien problem. Zapamiętuję nazwę ulicy, którą jedziemy. Może wystarczy. Stąd powinniśmy trafić. Jeszcze nie wiem, że wyląduję dziś na policyjnym komisariacie w Kamerunie.

Powtarzam na wszelki wypadek w myślach nazwę przez całą drogę. Jak zapomnę? Wolę o tym nie myśleć. Jest Akwa Palace. Kilku koników oferuje wymianę walut. Kupno i sprzedaż, Jak dawniej w Polsce. Ochroniarz hotelowy (Akwa Palace okazał się luksusowym hotelem) sugeruje wymianę właśnie u nich. Mają dobry kurs. Zdejmuję więc na środku ulicy spodnie i wyciągam z ukrytej pod nimi saszetki 500 euro. Wygląda to wprawdzie nieco dziwnie, ale cóż mam zrobić skoro kasę trzymam właśnie tam. Mam nadzieję, że franki, które dostałem w ramach wymiany nie są fałszywe. Liczę dokładnie. Wszystko się zgadza.

Zapomniałem nazwy hotelu

Powinniśmy wracać. W myślach wciąż powtarzam nazwę ulicy. Chociaż coraz mniej jestem pewny, czy w międzyczasie tej nazwy nie przekręciłem. Kierowca taksówki na nas nie zaczekał. Musimy więc wrócić motocyklem. Jest ich sporo. Dwie osoby z plecakami to żaden problem. Nie takie widoki już widziałem. Zresztą mam wrażenie, że średnia liczba osób na motocyklu wynosi właśnie trzy. Tego się trzymajmy.

Kierowca po angielsku nie mówi. Ale powtarzam zapamiętaną nazwę ulicy kilka razy i wydaje się, że wie dokąd jechać. Ruszamy. Ja od razu tracę orientację. Jak mantrę powtarzam nazwę. Tym razem na głos. Dojeżdżamy. Mała pomyłka. Zamiast na Boulevard de Nation Unite znajdujemy się przed jakimś urzędem o podobnej nazwie. Pierwsza pomyłka. Powtarzam nazwę na głoś. Kierowca znów jakby zrozumiał dokąd ma jechać. Druga pomyłka. Tym razem dojechaliśmy na ulicę. Z naszą łączy ją bardzo podobna nazwa. To nie tu. Kierowca się poddaje. Pyta przechodnia. Znów wygląda jakby zrozumiał dokąd ma jechać. Brawo! Trzecia próba udana. Dowozi nas nawet pod sam hotel.

Na dworzec do Buéa

Ukrywamy wymienione pieniądze w spodniach i w innych zakamarkach, zabieramy bagaże i kolejną taksówką jedziemy na dworzec autobusowy. Stamtąd pojedziemy do Buéa. Zaskoczenie. Na ulicy stoją tylko samochody. A to podobno dworzec. A gdzie tłum? Gdzie hałas dworcowy i zamieszanie? Podejrzane. Jest jednak większy samochód, którego kierowca twierdzi, że pojedzie do Buéa. Poczekamy jednak na komplet pasażerów.

Rzeczywiście w końcu odjeżdżamy. Dziwne tylko, że jedziemy tylko we dwóch. To nie po afrykańsku. Reszta pasażerów dosiada się przy jednym z rond. Między mną i Łukaszem siada dwumetrowy facet. W zasadzie nie wiem czy siada na fotelu. Wciska się pomiędzy nas. Ledwo się mieścimy. Ma tak długie nogi, że siedzenia przed nami nie da się przysunąć. Dwie osoby muszą użyć siły żeby je zamontować. Upchali go. Siedzimy ściśnięci jak sardynki w puszce importowane z Nigerii do Kamerunu. To tylko dwie godziny. Na pewno damy radę.

I znów wysiadka

Nie ruszamy z miejsca. Kolosowi zachciało się siku. Wypakowują go z samochodu i czekamy aż wróci. Upychanie powtarza się. Znów się zmieścił. Znów jest ciasno. Mamy komplet. Możemy ruszać. Po drodze załatwiamy dziesiątki spraw. Ledwo mogę usiedzieć. Tak ciasno nawet w Ugandzie nie miałem w tamtejszych niby autobusach. Nogi drętwieją. Nie ma jak zmienić pozycji. Z utęsknieniem czekam na koniec podróży. Na szczęście cel jest w miarę blisko.

Wysiadamy z ulgą. Zajmujemy miejsca w dworcowym barze i zamawiamy po piwie i coli. Czekamy na umówionego gościa z jednej z agencji trekkingowych. Ma nam zorganizować trekking. Obok baru kręci się jakiś podejrzany koleś. Jest podpity i zaczepia gości. Na głowie ma wojskową czapkę. Na nogach wojskowe buty. Nas też w końcu zaczepia. Każe pokazać dowody osobiste. Nie ma takiej opcji. Nie pokażę. Ale on pokazuje. Dziwny jest. Każe pokazać paszporty. Mówię, że nie rozumiem i go olewam. Czekamy dalej. Przyjeżdża Jean Claude z agencji. Zabieramy plecaki i w tym momencie zjawia się nasz dziwny koleś i nie pozwala odejść. Pojawia się dwóch policjantów. Pytamy w czym jest problem. Chodzi o nasze paszporty. Chyba musimy być o coś podejrzani. No chyba nie o przemyt wódki i kiełbasy.

O co chodzi?

Jean Claude pyta policjantów o co chodzi. Nie chcą z nim gadać. Dzwoni po jakąś lokalną szychę policyjną. Po chwili pojawia się gruby policjant w mundurze i opieprza żołnierza natychmiast. Stara się załagodzić sprawę. Ale wciąż nie wiemy o co chodzi. Nasze paszporty znikają. Tylko na chwilę. Policjant wraca i mówi, że wyjaśnimy sprawę na policyjnym komisariacie w Kamerunie. Jedziemy w policyjnej eskorcie. O co do cholery im chodzi? Wysiadamy i razem z plecakami idziemy do ciemnego komisariatu. Za kratami przestępcy. Wystają spomiędzy nich i patrzą. Policjanci każą wyjąć wszystko z plecaków. Posłusznie prezentuję wszystkie majtki i skarpetki, kalosze i polary. Nic ciekawego nie znajdują. Nic też chyba nie kradną. Szef policjantów dziękuje nam za współpracę i wita w Kamerunie. My też go witamy. Opowiada, jak przyjazny turystyce jest jego kraj i życzy udanego pobytu. Rzeczywiście widać, że cenią tu sobie turystów. Wizyta na policyjnym komisariacie w Kamerunie kończy się.

Na policyjnym komisariacie w Kamerunie
Zespół organizujący trekking na Mount Cameroon

Podejrzany koleś w barze okazał się być po prostu pijanym żołnierzem, który doniósł na policję, że dwóch dziwnych białych turystów nie ma paszportów. Kameruńczycy podobno są przewrażliwieni ze względu na działające na północy Boko Haram. No ale od razu podejrzani? Chyba ich pogięło.

Opuszczamy posterunek

Opuszczamy posterunek z ulgą. Docieramy do siedziby agencji i ogarniamy trekking. Dzisiejszą noc spędzimy u jakiegoś Kameruńczyka, który mieszka z Niemką w wielkim domu. Dostajemy pokój z jednym łóżkiem i moskitierą. Jest wifi. Odpoczywamy chwilę i jedziemy z Jeanem Claudem na kolację. Zaprasza nas na przepysznego kurczaka ze słodkimi platanami. Dwa piwa rozwiązują wszystkim języki. Siedzimy w barze ze dwie godziny rozmawiając na przeróżne tematy. Jean Claude zdążył w tym czasie poruszyć nawet temat prezydenta, którego otwarcie krytykuje. Ciągniemy go za język. Wypytujemy, co ciekawego nam poleca do jedzenia w Kamerunie. Węże, fufu, bushmeat, chociaż to nie do końca legalne. Obiecuje, że w nagrodę za zdobycie góry zorganizuje nam świeżutkie palmowe wino.

W barze w Buéa
W barze w Buéa

Czas wracać. Jest późno. Kupujemy arbuza na kolację i jedziemy do domu. Gdy już przysypiamy do domu wraca Niemka. Coś tam bredzi o jakimś kapeluszu, o imprezie. Ja już raczej jestem myślami we śnie i tylko odruchowo przytakuję licząc, że za chwilę sobie pójdzie. Idzie. Gasimy światło. Zawijamy się w moskitierze i czekamy na pierwszy dzień trekkingu.

Kolejne odcinki relacji z Kamerunu znajdziecie tu: Relacja z Kamerunu na blogu

Galeria zdjęć z Kamerunu do obejrzenia tu: Zdjęcia z Kamerunu

Leave a Reply

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.