Park Narodowy Chobe
Chłodna noc daje się we znaki. Szybko przykrywamy się kocami. W trakcie pobytu w Vica Falls zdążyliśmy zapomnieć, jak chłodne są tu noce. Gdy wstajemy o 5.30 jest jeszcze ciemno. Trzeba się sprężać, żeby jak najszybciej ponownie odwiedzić lwy. Ciekawe, czy słonik jest już zjedzony w całości. Park Narodowy Chobe czeka.
Wsiadamy do samochodu. Słońce jeszcze nie pojawiło się nad horyzontem. Jest bardzo zimno. Wiatr owiewa nam twarze. Nie mogę się doczekać aż wyłaniająca się powoli pomarańczowa kula zacznie nas ogrzewać. Nagle zapominam o chłodzie. Widzę szakala. Więcej. Całe stado. To znak, że jesteśmy obok miejsca, gdzie wczoraj obserwowaliśmy lwy. Podjeżdżamy jeszcze kawałek. Ze słonia zostały już tylko resztki. Jeden z lwów obgryza kości. Dwa drapieżniki leżą po drugiej stronie drogi. Małe lwiątko podchodzi do szkieletu, chwyta w szczęki kawałek skóry i przenosi w inne miejsce. Szakale czają się za krzakami. Widać, że się boją. Mają coś dla siebie. Jeden z nich idzie trzymając w pysku nogę słonia. Pozostałe rozglądają się nerwowo.
Park Narodowy Chobe – lwy i szakale
Zjeżdżają się samochody. Robi się ciasno i głośno. Lwy chowają się za krzakami. Szakale obgryzają nogę. Nagle uciekają. Podbiega lwica i zabiera szakalom nogę. „Sorry szakale. To nasza noga” – zdaje się myśleć.
Tu już raczej nic się nie będzie działo. Zbyt dużo rozjeżdżających busz samochodów. Przepłoszyły lwy. Są wszędzie. Kierowcy wjeżdżają za krzaki, zjeżdżają z drogi, jadą za lwami. Przykry to widok. Nie bierzemy w tym udziału. Jedziemy do miejsca, gdzie widzieliśmy lamparty.
To samo miejsce. To samo drzewo. Lampartów nie ma. Dziś samica leży tuż obok drzewa na ziemi. W pobliżu ganiają się młode. Po chwili chowają się w buszu i turyści z kilku zebranych samochodów są zawiedzeni. Przedstawienie odwołane. Można jechać. Samochody jeden po drugim odjeżdżają.
Żeby nie tracić czasu znów rezygnujemy z przerwy na śniadanie. Chcemy zobaczyć jak najwięcej. Ale w zasadzie po spotkaniu z lampartami prawie nic nie spotykamy. Niezwykle piaszczystą drogą brniemy przez kolorowy las mijając jedynie kilka krasek siedzących na wysokich uschniętych drzewach. Nic więcej. Żegnamy Park Narodowy Chobe.
Powrót do Zimbabwe
Wyjeżdżamy na asfaltową drogę prowadzącą prosto do Kasane. Żegnamy się z miłym małżeństwem prowadzącym biuro Steenbok Safari i już jesteśmy na granicy.
O ile formalności po stronie Botswany zajmują niewiele czasu to posterunek graniczny Zimbabwe wita nas długą kolejką. Różnicę w podejściu do podróżnych widać od razu. Na przyszłość warto będzie wziąć pod uwagę specjalna wizę wartą 50 USD (KAZA) pozwalającą na przekraczanie granicy Zambii i Zimbabwe (nie wiem ile razy) oraz jednodniowy pobyt w Botswanie (granicę trzeba przekroczyć właśnie tu). My mamy wizę dwukrotną, więc nie musimy nic płacić na tutejszej granicy.
Zaraz za przejściem granicznym czeka na nas kolejny kierowca, który zawiezie nas do Vic Falls. Po drodze zatrzymujemy się na dworcu autobusowym, gdzie kupujemy bilety na nocny autobus do Harare. Płacimy po 25 USD chociaż byliśmy przekonani, że zapłacimy po 30 USD. Nie wiem czemu bilety powrotne są tańsze. Po raz kolejny odwiedzamy Pizza Inn i wracamy do Rest Campu aby wziąć prysznic. Relaksujemy się chwilę nad basenem czekając aż największy upał zelżeje.
Prysznic po podróży
W basenie pływa kilku młodych chłopaków. Trzeba przyznać, że niektórzy pływają dziwnie. Kolejny dzisiejszy cel: bazar. W zasadzie dziś nic się tu nie dzieje. Jest niedziela. To może być wytłumaczenie. Jest tylko kilka straganów z warzywami, trochę chińskiej elektroniki i ciuchów. Ciężko nawet znaleźć dobry temat na zdjęcie. Wracamy dość szybko.
Zaglądamy przez dziurę w płocie na boisko gdzie trwa jakiś mecz. Mam wrażenie, że w jednej z drużyn gra Steven. Nie jestem w 100% przekonany. Mam niesamowicie krótką pamięć jeśli chodzi o twarze i imiona, szczególnie w Afryce. Już po kilku chwilach mógłbym kogoś nie poznać na ulicy. Trochę mi wstyd. Szczególnie, że dość szybko rzucamy się w oczy. Wiele osób nas zaczepia. Przedstawiają się. Zagadują. Nawet wtedy, gdy nic nie chcą sprzedać. Zamieniamy kilka zdań, głównie wszechobecne „Hi. How are you? I’m fine.”. Następnego dnia znów nas spotykają, a ja nie mam zielonego pojęcia, co to za ludzie. No cóż. Jakoś trzeba sobie radzić. Mecz się kończy. Kończymy też rozmowę z podpitym kibicem, który przyplątał się w międzyczasie.
Na targu z pamiątkami
Postanawiamy raz jeszcze wybrać się na targ z pamiątkami. I znów się zaczyna. Znów negocjacje i targowanie. Męczące, ale tak charakterystyczne dla Afryki i wielu miejsc w innych stronach świata. Czasem się już nie chce negocjować, ale podświadomie targowanie sprawia trochę frajdy. Bogatszy o kilka kolejnych drobnostek, a uboższy finansowo opuszczam targ. Bierzemy taksówkę i za 8 USD organizujemy wycieczkę do najstarszego baobabu w Zimbabwe, liczącego sporo ponad 1000 lat. Ciężko sobie nawet wyobrazić czasy, które pamięta to drzewo. Kto zamieszkiwał te rejony? Jak wyglądało życie w Afryce w tamtych czasach? Czy trwały wojny? To niezwykle ciekawe. Inna sprawa, że dość ciężko jest zbadać dokładny wiek tego drzewa stąd informacje o wieku pomiędzy 1000 a 2000 lat. Ogromne drzewo jest też jednym z najstarszych baobabów w Afryce.
Najstarszy baobab w Zimbabwe
Przyjeżdżamy tu celowo po zachodzie słońca. Marzy nam się zdjęcie baobabu z Drogą Mleczną. To świetna okazja, bo księżyc pojawi się na niebie dość późno i przez jakiś czas będą idealne warunki do zdjęć. Czekamy w zapadających ciemnościach licząc na to, że z buszu nie wyjdzie żaden zdenerwowany słoń czy głodny lew.
Czekamy około godziny. Taksówkarz cierpliwie czeka. Dla niego to szansa na dopiero drugi kurs w dniu dzisiejszym. Wyobrażacie sobie przez cały dzień zarobić kilkanaście dolarów? Z czego być może część musi oddać jako prowizję za używanie samochodu, a inna część na paliwo.
Chłopaki sprzedający pamiątki poszli do swoich domów. Zostaliśmy my, taksówkarz, stare drzewo oraz tysiące gwiazd na niebie. To ostatnia atrakcja pobytu w okolicach wodospadów Wiktorii.
Powrót do Harare
Jedziemy. Zabieramy po drodze również bagaż z Rest Campu i wysiadamy na dworcu. Istny armagedon. Przepychanki, krzyki, walka o klientów. Podpici naganiacze. Na szczęście mamy już bilety. Autobus powinien odjechać o 20.30. Odjeżdża o 21.00. Jeszcze podczas jazdy dosiadają się kolejni pasażerowie. Czy naprawdę nie można przyjść na czas? Czy wszystko musi być opóźnione? A może lepiej się takimi rzeczami nie przejmować po prostu i przyjąć je takimi jakie są? W końcu jesteśmy to gośćmi.
Zapadamy w afrykański letarg. Trwamy w autobusie licząc kolejne sekundy, minuty i godziny jazdy. Kierowca zatrzymuje się na chwilę gdzieś po drodze. Oznajmia, że to czas na siusiu. Pasażerowie grzecznie wychodzą z pojazdu. Faceci leją przed autobusem. Kobiety chowają się za autobus i tam kucają. Dobry widok. Wracamy i w ciemnościach pędzimy dalej w kierunku Harare.
Kolejne odcinki bloga z podróży do Zimbabwe i Botswany znajdziecie tu: Blog z podróży do Zimbabwe i Botswany
Galeria zdjęć z podróży do Zimbabwe i Botswany do obejrzenia tu: