W drodze do Wli
Lubię takie poranki. Siódma rano. Zielone miejsce nad jeziorem Wolta. Odgłosy ptaków. Poranne słoneczko. Przepływający chybotliwymi łódeczkami rybacy w poszukiwaniu ryb. Taki poranek mógłby trwać w nieskończoność. Ale nie trwa, bo słońce szybko ogrzewa powietrze, a trąbiące samochody są coraz bardziej natarczywe. Na szczęście w drodze do Wli będziemy dopiero za kilka godzin.
Atimpoku
Ten dzień z założenia jest na luzie. Można powiedzieć, że zadzieje się to, co sami sprowokujemy. Wykorzystujemy dobre fotograficznie godziny na spacer po miasteczku. Dość szybko schodzimy z głównej drogi i wciskamy się w wąskie przejścia pomiędzy prostymi domami. Wygląda to bardzo smutno. Życie nie jest łatwe. Trudno to opisać. Strasznie jest pod każdym względem. Przede wszystkim higienicznym. Dziesiątki dzieciaków gania się pomiędzy zabudowaniami z gliny, czasem cegieł lub blachy. Pośród płynących ścieków i walających się odpadów. Ghana tonie w śmieciach, torebkach foliowych i butelkach. Śmierdzi. Tuż obok ktoś gotuje zupę, patroszy albo wędzi ryby. Ktoś sprzedaje jajka, cebulę i pomidory.
Niedaleko w cieniu drzewa kilku facetów ucina sobie drzemkę lub gra w karty. Tu toczy się bardzo proste życie. Po przejściu się przez takie miejsca nabiera się dystansu i szacunku do dostatku, w jakim żyjemy. A w zasadzie to szacunku do tego, w jakich warunkach żyje większość ludzi w takich państwach jak Ghana. Nasze wieczne narzekania na wiele spraw nabierają zupełnie innego znaczenia, gdy zobaczymy to, na co mogą narzekać mieszkańcy Ghany. Nasze narzekania stają się śmieszne. A oni bardzo często nie narzekają. Czasem jest mi wstyd, że mamy tak dużo, zbyt dużo, gdy inni nie mają prawie nic.
Samozwańczy przewodnik
Dzieciaki z ochotą pozują do zdjęć. Samowolnie dołącza do nas chłopak i idzie z nami. Stara się nas prowadzić, na tyle na ile mu pozwalamy, bo próbujemy nie zwracać na niego uwagi. Za chwilę pewnie się okaże, że coś nam chce sprzedać albo za coś chce pieniądze. Idziemy kierując się własną intuicją fotograficzną. Nagle chłopak zaczyna nas namawiać żeby pojechać do innego miejsca nad rzeką, gdzie będzie więcej łodzi, sieci, rybaków i dzieci. W zasadzie dokładnie tego chcemy. Zgadzamy się żeby pojechać tam, gdzie sugeruje.
To dziesięć kilometrów od Atimpoku. Nad samą rzeką Wolta. Samochód zostawiamy na trawie, która okazuje się boiskiem piłkarskim. Grą na tej nawierzchni musi rządzić przypadek, bo nierówności i dołków nie ma w zaledwie kilku miejscach.
Rejs po rzece Wolta
Schodzimy nad rzekę. Jest kilka łodzi. Ktoś myje garnki. Ktoś kąpie się w rzece. Nasz nowy przyjaciel zaprasza na canoe i na przejażdżkę po rzece. Płyniemy wzdłuż brzegów rzeki Wolta. Trzeba siedzieć spokojnie, bo każdy gwałtowny ruch grozi wywrotką. Kropla po kropli woda z rzeki przesiąka do łódki. Powoli, w rytm odpychania się pagajem woda przelewa się pomiędzy nogami.
Tuż obok basenów hodowlanych dla tilapii przepływamy na drugi brzeg rzeki. W oddali widać tamę. Trochę nudna staje się ta przejażdżka, więc zaczynamy wracać, zatrzymując się jedynie na chwilę przy skałach. Nasz samozwańczy przewodnik wyciąga mydło i bierze porządną kąpiel. Zwiedzamy wioskę w drodze do samochodu. Ktoś częstuje malutkimi wędzonymi krewetkami. Mijamy starszyznę obradująca nad budżetem wioski i znów jesteśmy na boisku. Na mecz jest zdecydowanie zbyt gorąco.
Droga do Wli
Przed nami droga do Wli. W zasadzie nie do końca wiemy dokąd dokładnie chcemy się dostać. Na mapach Google (kierowca tradycyjnie nie ma pojęcia dokąd jechać) mamy zaznaczony hostel, który ktoś nam polecił. Trochę zaskakujące jest to, że został oznaczony w mieście Hohoe. Wydaje nam się, że coś jest nie tak z lokalizacją. Nie ma co tracić czasu na rozmyślania.
Jeszcze dwie godziny mamy być w drodze do Wli. Wszystko rozstrzygnie się na miejscu. Droga staje się z każdym kilometrem gorsza. Pojawiają się kilkusetmetrowe odcinki z wyrwami w asfalcie. Są coraz dłuższe. Jedziemy coraz wolniej. Dziury coraz większe. Samochód szoruje podwoziem o nawierzchnię drogi. Dobrze przynajmniej, że nie pada. Chociaż nad jeziorem Wolta widać zbliżającą się potężną ulewę.
Dojeżdżamy do Hohoe. To jednak nie tu. Kierowca podnosi na nas głos. My na niego. To leń! Narzeka, że to nie koniec podróży. Opieprzamy go porządnie. Wiemy, że to zwykły cwaniaczek, który najchętniej nic by nie robił. Kto wie, czy nie oszukuje nas dodatkowo na paliwie i wieczorem nie ściąga benzyny z baku.
Wli
Jesteśmy wciąż w drodze do Wli, a Wli jest tuż przy granicy z Togo. Droga do miasteczka jest krótka i w niezłym stanie. Pół godziny wystarcza na pokonanie odcinka pomiędzy Hohoe i Wli. Właściciel hostelu Wli Waterfalls Inn już na nas czeka. Ma na imię Vincent. Ma głowę na karku. Wie wszystko. Zorganizuje wszystko. Jutro pójdziemy na górę.
Tymczasem korzystamy z kilku ostatnich promieni zachodzącego słońca. Snujemy się po Wli bez wyraźnego celu, po czym wracamy do hostelu. Na kolację zamawiamy tilapię. Jak się okazuje to najlepsza ryba, jaką jedliśmy do tej pory w Ghanie. Z dodatkiem cebuli, frytek i marchewki. Przepysznie doprawiona. Najlepsza! Z łakomstwa mam ochotę zamówić jeszcze jedną, a może nawet dwie. Zadowalam się jednak dodatkową coca colą.
Jeszcze chwilę rozmawiamy i stwierdzamy, że to najwyższy czas na chwilę snu przed jutrzejszą wędrówką. W pokoju troszkę śmierdzi. I nie chodzi tu o nasze rzeczy tylko po prostu sam pokój jest nieco zatęchły. Pomimo tego warunki są całkiem niezłe jak na Ghanę.
Przed 22 zasypiam kołysany szumem wirującego wiatraka. W nocy budzę się kilka razy zastanawiając się za każdym razem gdzie jestem i wsłuchując się w przebiegające po dachu zwierzę. Szczur? Małpa? Wiewiórka? Nieważne. Zasypiam. Jutro rano czeka nas wędrówka na górę. Po to przecież tu jesteśmy.
Zdjęcia i relacja z podróży do Ghany
Pozostałe odcinki relacji z podróży do Ghany na blogu
Bardzo ciekawy artykuł o podróży do Wielkiego Jeziora Wschodniego. Autorka przedstawia nie tylko piękno tego miejsca, ale również jego unikalną faunę i florę. Nie mogę się doczekać, aby kiedyś tam się wybrać i samodzielnie odkrywać te wspaniałe zakątki Afryki.