Trekking na Mount Meru
Wiatr hula za oknem. Jakaś falista blacha uporczywie uderza o dach. Pomimo kilku nocnych pobudek śpię dobrze. Niestety tylko do godziny 6 rano. Wstaję nieco wcześniej niż wszyscy. Muszę jeszcze gdzieś kupić worek na depozyt i wodę na trekking na Mount Meru. Za oknem jeszcze panuje półmrok. Gdy wychodzę przed hotel poszukać otwartego o tej porze sklepu widzę, że Arusha jeszcze się nie obudziła. W pobliżu jest zaledwie jeden otwarty sklep.
Śniadanie hotelowe nie zachwyca ilością. Zadziwiające są jajka, których żółtko niemal zlewa się kolorystycznie z białkiem. Tosty i dżem są wydzielone bardzo dokładnie. Tak samo jak owoce, kawa i herbata. Ważne jednak aby przed trekkingiem coś zjeść.
Do załatwienia wszystkich spraw przed podróżą zostaje tylko tanzańska karta SIM. Razem z Anią i Damasem, który będzie naszym przewodnikiem idziemy na poszukiwania otwartego sklepu. Wciąż jest jednak wcześnie. Przede wszystkim dlatego, że dziś jest Środa Popielcowa i część Chrześcijan jest o tej porze jest w kościołach. Łatwo ich poznać, bo po skończonych modlitwach wychodzą z narysowanymi popiołem na czołach krzyżami. Arusha wolno budzi się do życia. Masajowie w klapkach z opon zbierają się przed hotelem, gdy idziemy kupić kartę SIM. Mijamy wannę przerobioną na grill i komisariat policji sponsorowany przez koncern Pepsi. Jest klimat.
W końcu jest też otwarty punkt jednej z sieci telefonii komórkowych. Z jednej strony pełne cyfryzacja: zdjęcie paszportu wykonywane telefonem komórkowym, moje zdjęcie również. Komplet danych uzupełniany w telefonie, włącznie z moim podpisem. A z drugiej strony konieczność ręcznego uzupełnienia danych w specjalnym zeszycie. Taka nowoczesność.
Trekking na Mount Meru – ruszamy
Z godzinnym opóźnieniem ruszamy w drogę do miejsca, skąd zaczniemy trekking. To jeszcze nie oznacza marszu. Musimy odczekać niemal godzinę przy pierwszej bramie wjazdowej do Parku Narodowego Arusha. Afrykańskie formalności zajmują zawsze zbyt dużo czasu. Przy bramie Momella kolejna przerwa. Tym razem odbywa się pakowanie w specjalne worki. A oprócz tego ponowne formalności, permity, pozwolenia, negocjacje. Znów czekamy. Chyba po prostu trzeba przywyknąć. Ja przywyknę, ale nie wiem, czy wszyscy tak zrobią.
Strażnicy parkowi z nadzwyczajną powagą skrzętnie ważą wszystkie bagaże spakowane w specjalne wodoodporne wory. Nie mogą przekroczyć 20 kilogramów. Nie ma przebacz. Gdy brakuje do limitu kilku kilogramów do worków dokładane są warzywa lub owoce. Worek musi warzyć 20 kilogramów. Ale to dopiero początek atrakcji. Strażnicy decydują, że tylko połowa tragarzy, którzy z nami przyjechała może pójść w górę. Reszta musi być od nich. Trwa dyskusja. Można nawet powiedzieć, że to mała awantura, w którą w pewnym momencie też jestem wciągnięty. Ostatecznie twardo mówię, że nie interesuje mnie ta sprawa. Jest późno i w ciągu pięciu minut musimy ruszyć. Rozwiązanie musi się znaleźć. Twarde stanowisko odnosi skutek. Po pamiątkowym zdjęciu na makiecie Mount Meru ruszamy w końcu na trekking.
Do naszej dziewiątki dołącza przewodnik, strażnik z bronią i trzech innych turystów przewodnikiem. Piętnastu tragarzy idzie skrótem. Będą przed nami. Nasz spacer do chaty Miriakamba ma zająć około czterech godzin. Sam chyba jednak w to nie wierzę.
Idziemy wolno. Pomimo sporej wysokości (ponad 2000 m n.p.m.) żar leje się z nieba podczas wędrówki przez busz. Mijamy pasące się na łące stado bawołów. Nasze tempo jest zbyt wolne. Jesteśmy bardzo głośni. Z pewnością płoszymy zwierzęta i to pewnie dlatego nie spotykamy prawie żadnego z nich.
Piętro lasu
Przyjemniej robi się dopiero, gdy wchodzimy do lasu. Podejście leśną szutrową, a chwilami betonową drogę jest strome i nudne. Przechodzimy pod słynnym drzewem figowym, pod którym bez problemu przejeżdżają samochody. W koronach drzew skaczą gerezy angolańskie z potężnymi puchatymi ogonami. Na szlaku jest tez przyjemny wodospad, gdzie w cieniu drzew można chwilę odpocząć. Tym razem tylko chwilę, bo jest już bardzo późno. Jest duże prawdopodobieństwo, że do obozu Miriakamba dotrzemy po ciemku. Wiem, że część grupy nie zabrała do bagażu podręcznego czołówek. Gdy będziemy szli po ciemku z pewnością nieco nam to utrudni wędrówkę. Jestem na to nieco zły.
Przyśpieszamy kroku. Kilimandżaro tonie w chmurach. Zresztą tak samo jak wierzchołek Meru. Gdy wychodzimy z lasu na naszej drodze znajdujemy świeżą bawolą kupę. Prawdopodobnie jest to ślad po niebezpiecznym, samotnie wędrującym samcu. Strażnik szykuje strzelbę. Jesteśmy czujni. Strażnik poinstruował nas, że w przypadku, gdy bawół nas zaatakuje należy koniecznie zdjąć plecak i położyć się na ziemi. Dzięki temu zwierzę nie będzie miało o co zahaczyć rogiem. Mam taką nadzieję.
W obozie
Niektórzy zaczynają się denerwować. Idziemy ostrożnie, ale nie spotykamy samotnego bawoła. Z ulgą docieramy do obozu jeszcze przed zmrokiem. Okazuje się, że obowiązuje zakaz zabierania ze sobą plastikowych butelek z wodą. W związku z tym w zasadzie wszyscy musimy je schować do plecaków. Dowiadujemy się o tym zakazie dopiero teraz. Dziwna regulacja. Zresztą tak samo dziwna, jak ta o zakazie handlu napojami w obozie. Pamiętam doskonale jak pięć lat temu po zejściu ze szczytu Meru razem z Pawłem i Robertem delektowaliśmy się smakiem coca coli. To była uczta. Teraz nie wolno.
Szybkie mycie w zagotowanej wodzie i z niecierpliwością zasiadamy przy stołach w sporej jadalni. Kucharz po chwili serwuje przepyszną zupę ogórkową, rybę z sosem i ziemniakami, a na deser awokado. Jest pysznie. Wszystkim smakuje tanzańska kuchnia trekkingowa.
Damas (przewodnik) opowiada o jutrzejszym trekkingu i w kilka chwil po skończonej opowieści większość z nas idzie do pokoi odpocząć po pierwszym dniu wędrówki. Wkrótce okazuje się, że na niebie nie ma już żadnych chmur. Nad naszymi głowami pojawiły się tysiące gwiazd i Droga Mleczna. Z przyjemnością obserwuję rozgwieżdżone afrykańskie niebo. Jedynie Kilimandżaro wciąż kryje się wśród chmur.
Gdy robi się naprawdę rześko wracam do pokoju. Okazuje się, że jedna z osób zgubiła czołówkę. Na szczęście mam ze sobą zapasową latarkę. Gdy jednak druga osoba mówi, że zapomniała zabrać czołówki z Arushy zaczynam się denerwować. Jak można iść bez czołówki w góry, wiedząc że na szczyt wędruje się nocą. No jak? Na szczęście obie czołówki odnajdują się.
Gdy kończę pisać relację z dotychczasowej podróży, w obozie jest już cicho. Gdzieś w oddali słychać regularne odgłosy cykad. Porywy wiatru rozbijają się o ściany chaty. Jest ciepło. Nawet nie jestem zbyt zmęczony. Jest 23.00. Nastawiam budzik na 5.30. Gaszę ledwo świecącą żarówkę i zanikam w cieplutkim śpiworze. Dobranoc. Czas na chwilę tęsknoty za Matim.
Album fotograficzny ze zdjęciami z Tanzanii
Jeśli zainteresowała Cię moja relacja z podróży polecam też album fotograficzny „W drodze na najwyższe szczyty Afryki” (jestem jego autorem!) ze zdjęciami z różnych państw Afryki (również z Tanzanii). Znajdziesz w nim również sporo informacji praktycznych, wspomnienia i ciekawostki na temat wędrówek po afrykańskich górach, safari i podróżowaniu po Afryce. Oczywiście są w nim też obszerne fragmenty poświęcone górom i podróżowaniu po Tanzanii.
Informacje praktyczne i wskazówki przed podróżą do Tanzanii
- Jak zaplanować podróż do Afryki
- Gdzie kupić tanie bilety do Afryki
- Wskazówki przed podróżą do Tanzanii
- Koszt wejścia na Kilimandżaro
- Koszt Safari w Tanzanii
- Co zabrać do Tanzanii?
- Planowanie podróży na Zanzibar
- Koszt trekkingu na Ol Doinyo Lengai